poniedziałek, 2 września 2013

Gruzja 6_Swanetia

Właściwie Swanetia, oprócz Kazbegi i okolic, to był główny cel podróży. I nie zawiodłam się. Ushguli choć tak znane jako "najwyżej położona osada w Europie", nie jest przereklamowane... ale zanim o Ushguli, najpierw jedziemy z Batumi do Mestii. Podróż zajęła nam cały dzień.
Najpierw łapiemy w Batumi marszrutkę, która jedzie do Tibilisi, więc wysadzi nas w Samtredi, skąd będziemy mogli dostać się do Zugdidi.
Z Samtredi do Zugdidi dostaliśmy się na stopa, dość szybko go złapaliśmy i bardzo sprawnie dostaliśmy się do miasteczka. W Zugdidi uzupełniamy prowiant, biorę więcej kasy w bankomacie (okazało się, że w Mestii  też jest bankomat ale nie byłam pewna). 
Jest po 12.00 w południe. Rozpytujemy ludzi skąd odjeżdżają marszrutki do Mestii, kierują nas w okolice wielkiego targowiska, trafiamy w końcu do punktu, gdzie czeka już bus i zbiera chętnych na przejazd do Mestii. Niestety ludzi jest wciąż za mało i godzina odjazdu się odwleka, mieliśmy jechać o 14.00, w końcu ruszamy przed 16.00. A te kilka godzin oczekiwania spędzamy obserwując życie na bazarze, można tam kupić wszystko, oprócz oczywiście owoców, warzyw, wina, czaczy czego jest najwięcej, również ubrania, buty, sprzęt agd, rzeczy nowe i używane. Ciekawe jest też miejsce gdzie handluje się paliwem, samochody podjeżdżają, gościu nalewa im do baków niewiadomego pochodzenia paliwo z kanistrów za pomocą lejka, kasuje odpowiednią ilość banknotów i wszyscy zadowoleni, żadna policja nie kontroluje tego, ani tankujący specjalnie nie kryje się z tym. Ciekawe czy to legalne - zastanawiam się. Co ciekawego zauważyłam przez te kilka godzin: pan handlujący nigdy nie ma zbyt wielu kanistrów z paliwem na miejscu, jak już sprzeda te 3-4 które ma to jedzie dopiero w inne miejsce i przywozi kolejne.
W końcu ruszamy w kierunku Mestii, w busie jesteśmy my, para Czechów, para Brytyjczyków (w wieku moich rodziców, są w Gruzji już czwarty raz). Do Mestii docieramy dość już zmęczeni po 19.00. Brytyjczycy idą spać do guesthausu, gdzie mieli zarezerwowane miejsca, idziemy też zobaczyć co tam jest i okazuje się, że można tam rozbić namiot koło guesthausu, za 5 lari od osoby w zamian za możliwość korzystania z łazienek z ciepłą wodą.
Rozbijamy namiot, zamieniamy kilka słów z Polakami rozbitymi obok i zmęczeni idziemy spać.

Następnego dnia po kawie i śniadaniu idziemy na niezbyt męczącą jednodniową wycieczkę do jęzora lodowca.

Na drodze prowadzącej do szlaku trwają roboty budowlane. Nie łapiemy wcale stopa ale kierowca koparki sam proponuje nam podwózkę, wsiadamy, za chwilkę zgarniamy jeszcze jedną parę turystów, jak się mieścimy w 5 osób w kabinie koparki to nie pytajcie. Jest wesoło, ja dostaję kierownicę do obsługi, jedziemy tak kilka kilometrów. Potem przekraczamy rzeczkę mostem wiszącym i dalej niezbyt męczący spacerek do jęzora lodowca. Wypić drinka z czaczy z lodem własnoręcznie udziobanym nożem z lodowca - bezcenne.




















Po powrocie z górskiej wycieczki włóczymy się jeszcze nad rzeką, krajobraz trochę psuje hałda śmieci wrzucanych do jej nurtu w jednym miejscu.





Następnego dnia postanawiamy zrobić sobie wycieczkę do Jeziorek Koruldi, same jeziorka okazują się mało imponujące, takie niewielkie bajorka roztaplane przez krowy. Jeśli ktoś był w polskiej Dolinie Pięciu Stawów, czy nad jakimkolwiek innym jeziorkiem w Tatrach to Koruldi na pewno nie zrobią na nim wrażenia. Ale nie cel się liczy w tym przypadku tylko sama droga, bardzo widokowa, bezkresne kaukaskie przestrzenie robią ogromne wrażenie. Daje się odczuć ogrom i majestat tych gór.
Trasa zaczyna się w samej Mestii, najpierw idzie się pomiędzy starymi domostwami oraz charakterystycznymi wieżami, potem dość męczące strome podejście ścieżką, ale jak już dojdzie się do krzyża, to dalej droga prowadzi łagodnie, odkrywając coraz to nowe widoki.






























Po powrocie z wycieczki nad Koruldi Lakes wracamy do namiotu ciągle rozbitego koło guesthausu. Sąsiedzi nam się w międzyczasie zmienili, ale też na Polaków.
Ja jestem strasznie zmęczona, idę wcześniej spać. A Wojtek wraz z nowym kolegą z sąsiedniego namiotu idą do miasteczka, ich wyprawa kończy się nad ranem, no cóż niestety natrafili na słynną gruzińską gościnność, i musieli wypić wiele toastów.


Następnego dnia postanawiamy udać się do Ushguli, zwijamy więc namiot, pakujemy cały ekwipunek na plecy i ruszamy. Zaraz u wylotu z Mestii kierowcy propnują nam zawiezienie do Ushguli za 100lari, ale trzeba wiedzieć, że normalne jest w Gruzji, że proponują cenę dwa razy wyższą niż ta na którą są w stanie przystać, kiedy dziękujemy za przejażdżkę za 100 lari, zaraz nas doganiają i proponują najpierw 80, zaraz potem 60 lari za kurs. Nie spieszy nam się więc najpierw postanawiamy iść pieszo, zakładamy, że w dwa dni powinniśmy dojść, dzielnie ruszamy ale po przejściu 6km, mija nas wynajętym dżipem z kierowcą, poznany w guesthausie facet z Istambułu, zabierają nas za 20 lari od osoby.



Góra z krzyżem, na której byliśmy poprzedniego dnia idąc do Koruldi Lakes.


USHGULI:









Niestety koło 19.00 zaczyna padać deszcz i musimy się zadekować w namiocie.


Za to poranek wynagradza deszczową noc odsłaniając najwyższy szczyt Gruzji Szacharę.


Nasz namiocik na tle Szachary.
























Z Ushguli wracamy marszrutką, w 11 osób, koszt 20 lari od osoby. Plecaki trzeba zamocować na dachu busa, inaczej wszyscy byśmy się nie zmieścili.

Po dojechaniu do Mestii  idziemy na dobrą kolację, obżeramy się najlepszymi chinkali  i ostri (rodzaj gulaszu wieprzowego).



Kolejny z "naszych" psów.


Szylkretowa krowa. Jest prawdziwa, to nie żadna instalacja artystyczna.




Zrobiło się chłodno, chodzę w piżamkowych spodniach, bo jedyne długie spodnie jakie miałam na tej wycieczce były akurat niemożliwie brudne. Zostały uprane dopiero w hostelu w Tibilisi.

Zostajemy jeszcze jedną noc w Mestii. Następnego ranka ruszamy do Zugdidi z tamtąd marszrutką do Tibilisi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz