piątek, 29 czerwca 2012

Szwecja i Norwegia - lipiec 2011 cz.2

Dzień 7
15.07.2011 piątek

Przejechanych kilometrów - 445,10


Wstajemy jak zwykle niezbyt wcześnie - cóż wakacje. Kawa, śniadanko, ja muszę jeszcze w warunkach polowych umyć włosy i się bardziej gruntownie, woda w jeziorku zimna, poza tym nie zamierzam zanieczyszczać jeziora środkami czystości, więc jak zwykle sprawdza się metoda z użyciem plastikowych 1,5L butelek, z zagrzaną na palniku wodą, jeśli na zewnątrz jest zimno lub warunki są niesprzyjające aby paradować na golasa to wykorzystujemy sam tropik namiotu (rano - już po wyciągnięciu środka), jako kabinę prysznicową. Tak, że przez cały wyjazd brak łazienki wcale mi nie przeszkadza, nie widzę więc powodu aby nocować na płatnych kempingach, na których zresztą gorący prysznic jest płatny dodatkowo (są automaty na monety).
Ruszmy dalej na północ drogą nr 45, wreszcie widzimy pierwsze renifery :D , bardzo na to czekałam - teraz to już naprawdę jest Laponia.


No i przekraczamy koło podbiegunowe:

Na krótkim postoju na posiłek, zawieramy znajomość z bardzo sympatycznym psem sprzedawcy z pobliskiego stoiska sprzedaży lapońskich pamiątek. Ze strony psa znajomość wyraźnie nie była bezinteresowna - 'lubił' nas dopóki nie wyłudził czegoś do jedzenia :lol:

Po drodze odwiedzamy miasteczko Jokkmokk, robimy zakupy w tamtejszym markecie, odwiedzamy muzeum pokazujące życie dawniej i dziś rdzennych mieszkańców - Saamów i tamtejszą przyrodę, gatunki zwierząt i roślin. W Jokkmokk wart zauważenia jest też całkiem uroczy kościółek. Poza tym to bardzo mała miejscowość, kilak bloków, trochę domków, jeden market, jeden system bolaget :mrgreen:
Na północy w ogóle nie ma dużych miast.

Jedziemy dalej na północ czterdziestką piątką, rozglądając się powoli za miejscem na nocleg.
Zajeżdżamy na parking leśny, nad przepięknym jeziorkiem, oddalony nieco od drogi.
Siadamy sobie na pomoście i jest tak obłędnie cicho i spokojnie, że aż poczułam się tak jakoś nieswojo.
Gładka tafla jeziora i ta cisza - chyba nigdy takiej nie doświadczyłam: nie słychać nic, ani śpiewu ptaków (na północy te ptaki leśne jakieś małośpiewające), ani żadnego cykania owadów, nie ma nawet wiatru aby poszumiał wśród drzew....
Jest jeszcze dość wcześnie, zaledwie po 17.00 więc zabieramy się za gotowanie obiadu.

Niedługo po obiedzie na parking zajeżdża camper w norweskimi rejestracjami, dwie pary norwegów w wieku moich rodziców również postanawia tu zostać na noc, co przyjmuję nawet z radością, bo jakoś tak mi było dziwnie w tej ciszy na pustkowiu. Jednak jestem dziecko z miasta :roll: .

Parking jest super wyposażony: kible, śmietniki, miejsca do palenia ognisk, miejsca do grillowania, pomosty, wiaty dla wędkarzy i uwaga, uwaga: ogólnodostępny, bezpłatny, czysty (!), niezdewastowany (!) drewniany domek, a domku stół z ławami, żeliwny piecyk-kominek.
Tak po prostu można z tego domku skorzystać w razie co - super sprawa.
Planowaliśmy w nim nawet spać, ale jak już przyjechali Norwedzy to stwierdzamy, że możemy spać w namiocie. Narobili trochę rumoru zbierając drewno na ognisko, więc chyba żaden niedźwiedź do nas nie przyjdzie :mrgreen: .
Oto piękne jeziorko i parkingowy domek:







Wokół jeziorka rozciągają się bagna, zrobiono nawet specjalne pomościki z desek, aby wędkarze i inni amatorzy bagien mogli sobie po nich połazić, co czynimy z braku innych rozrywek.
Na bagnach oprócz bardzo różnistych ciekawych roślin i porostów obficie rosną maliny moroszki, które sobie podjadamy.
Potem bierzemy w sposób wirtualny (poprzez sms-y i mms-y) udział w imprezie urodzinowej koleżanki z pracy, pijemy jej zdrowie polską wódką, którą jeszcze mamy w zapasach :piwa:




Dzień 8
16.07.2011 sobota

Przejechanych kilometrów - 445,90


Rano ruszamy dalej - tradycyjnie już drogą nr 45 na północ, mijamy kolejne dwa parkingi leśne wyposażone w drewniane domki, to jest w gminie Kiruna - jakby co.
Po drodze zatrzymujemy się nad bardzo przyjemnym jeziorkiem, Wojtek łowi ryby - bez skutku, ja wygrzewam się na słońcu, w końcu jedziemy dalej bo muszki - meszki dają się we znaki.
W Karesuando przekraczamy granicę szwedzko-fińską, benzyna w Finlandii okazuje się tańsza niż w Szwecji i Norwegii więc lejemy po korek, jedziemy drogą nr 21 (E8), w Palojoensuu odbijamy na drogę nr 93, wkrótce przekraczamy granicę z Norwegią, potem odbijamy na drogę nr 92, dojeżdżamy do Karasjok i dalej E6 jedziemy w kierunku Lakselv.
Wreszcie dojeżdżamy do pierwszego w czasie naszej wycieczki norweskiego fiordu - Porsangefiorden.
Zaraz za Lakselv znajdujemy nocleg niedaleko ujścia rzeki .
Rozbijamy namiot, gotujemy kolację, obserwujemy nowe dla nas zjawisko przypływów i odpływów.
Ja śledzę renifery pasące się na pobliskich terenach, jeden duży samiec renifera zamiast ładnie pozować to mnie olał - dosłownie zaczął robić siku, co zostało uwiecznione na fotografii.



Dzień 9
17.07.2011 niedziela

Przejechanych kilometrów - 453,10


Dziś wreszcie dojedziemy na Nord Kapp. Krajobraz jest surowy, nie ma już prawie drzew, jedynie takie karłowate a potem już wcale, pogoda jest różna trochę wieje, trochę mży, ale ogólnie nie jest źle.
Aby wjechać na wyspę Mageroya na której jest Nord Kapp płaci się dość słono, bo za tunel podwodny za 2 os. i samochód wychodzi 192 nok w obie strony oraz wjazd na ośrodek Nord Kapp 239 nok jednorazowo od samochodu
Zwiedzamy mała wioskę rybacką - Skarsvag.

Zabieramy na stopa dwóch chłopaków ze Słowacji - jadą z nami aż do Alty.
Za Altą znajdujemy świetne miejsce na Nocleg, a Słowacy jadą dalej - mają mało czasu muszą przejechać jeszcze trochę kilometrów, my nie mamy takiego ciśnienia i tak mamy już grubo ponad 400 na dziś





Dzień 10
18.07.2011 poniedziałek

Przejechanych kilometrów - 594,10


Z Alty ruszamy na Lofoty - drogą nr 6 poruszamy się w kierunku Narviku, potem odbijamy na E10 i tam pierwszy raz w życiu widzę łosie na wolności - dwie klempy pasą się na bagienku nieopodal drogi, niestety nie było jak się zatrzymać aby zrobić zdjęcie.
W poszukiwaniu noclegu okrążamy kawał wyspy Hinnoya, aż udaje nam się znaleźć uroczą polankę do rozbicia biwaku na jej północnym krańcu za miejscowością Harstad, jest bardzo ciepło, choć popaduje lekko deszczyk, ale nie mocno więc rozpalamy ognisko bo mamy mięsko do ugrilowania.








Dzień 11
19.07.2011 wtorek

Przejechanych kilometrów - 310,00


Budzi nas piękna pogoda, po wczorajszym deszczyku nie widać śladu, niebo czyste, słońce świeci.
Zajeżdżamy do miasteczka Harstad, bo Wojtek znów ma potrzebe zakupienia jakichś akcesoriów wędkarskich :roll: , na ryneczku kilku miejscowych pijaczków z wyglądu przypominających wikingów zaczepia ludzi prawdopodobie zbierając drobne na butelkę jakiegoś trunku.

My po zrobieniu zbędnych i niezbędnych zakupów ruszamy dalej w kierunku końca archipelagu Lofotów.
Jest przepięknie, malowniczo, turkusowa woda, góry, zatrzymujemy się kilka razy łowić ryby, co prawda ryby nie biorą ale co tam - wystarczą widoki.
Są tu nieliczne miejsca gdzie są piaszczyste plaże a nie tylko skały, ale woda zimna jest.












Dzień 12
20.07.2011 środa

Przejechanych kilometrów - 91,60


Do końca archipelagu jest już niedaleko, więc bez pośpiechu, ruszamy dalej, najpierw musimy zorientować jak jest z tym promem do Bodo, o której i za ile, prom tani nie jest bo wychodzi prawie 400zł na polskie ale cóż, wrócić się lądem zajmie nam 2 dni i przepalimy paliwa też niemało, więc wychodzi, że warto.
Zwiedzamy urocze wioski rybackie: Reine i jakieś inne a na końcu jest miejscowość A (pisane z kółeczkiem nad).

Chcieliśmy jechać o 19.30 ale mimo, że stawiliśmy się kilka godzin przed wypłynięciem, okazało się że na ten kurs się nie zmieścimy, prom jest dość nieduży i niestety nie zabiera wszystkich chętnych, załapaliśmy się dopiero na kolejny rejs po 21.00.

Zwiedzamy urocze wioski rybackie: Reine i jakieś inne a na końcu jest miejscowość A (pisane z kółeczkiem nad).

Suszące się pod wiatą coś, to nie jest tabaka choć na pierwszy rzut oka tak to wygląda, to są dorsze - tak powstają tzw. sztokfisze - Lofoty słyną z ich produkcji. Ryby są najpierw w czymś zamaczane w sodzie czy saletrze nie wiem i potem suszone, w trakcie tego procesu jak i po śmierdzą potwornie jak na moje, więc mój kontakt z nimi był tylko wzrokowy.














Dzień 13
20.07.2011 czwartek

Przejechanych kilometrów - 138,00


Prom w Bodo opuszczamy około 2 w nocy, jesteśmy zmęczeni, trzeba poszukać jakiegoś miejsca na nocleg, a tu okazuje się, że droga wylotowa jest zablokowana przez roboty drogowe, które robią nocą aby mniej blokować ruch, i przepuszczają co godzinę, musimy odstać swoje, zanim uda nam się znaleźć miejsce do spania jest nad ranem coś między 3 a 4 w nocy, w efekcie budzimy się jakoś po 13.00 w południe :roll:
I mamy ogromną ochotę na jajecznicę, konserwy z bagażnika już coraz bardziej wychodzą nam bokiem.
Więc robimy w markecie zakupy: jajka, cebula, chleb, boczek wędzony, oczywiście za te kilka podstawowych artykułów płacimy jakieś straszne pieniądze, przestaję już to przeliczać, bo po co się denerwować.
Zatrzymujemy się po drodze nad jakimś fiordem i pichcimy wyżerkę.
Zajeżdżamy do Saltstrumen, gdzie co 6 godzin 400 milionów metrów sześciennych wody wdziera się z prędkością 20 węzłów (40 kilometrów na godzinę) do cieśniny o szerokości 150 metrów i głębokości 3 kilometrów, łączącej Saltenfjord i Skjerstadfjord. Podobno wtedy można tam złowić dorsze, czerniaki ...
Akurat nie trafiamy na to zjawisko, a czekać nam się nie chce, wkoło jest pełno wędkarzy ale nie widać żeby ktoś coś złowił, chyba coś przereklamowane to jest.
Odbijamy na drogę nr 17.
Przepięknie jest nad Holandsfjorden woda ma niesamowity zielono-turkusowy kolor i widac lodowiec Svartisen.
Przydrożny parking jest wyposażony w czyściutką łazienkę i z ciepłą wodą - postanawiam skorzystać z okazji i umyć głowę :mrgreen:
Dojeżdżamy do pierwszej przeprawy promowej - o dziwo jest już 19.00 - efekt wstawania po 13.00 więc postanawiamy już tu zostać.
Na spokojnie gotujemy kolację: leczo ze słoika z wcześniej podsmażonym boczkiem i cebulką - pycha.
No i mamy ostatnią butelkę wódki, więc robimy sobie herbatę z prądem, siedzimy tak na skale popijając herbatę - widoki cudo, prom kursuje co około 40 min, nabijamy się, że już tu zostaniemy jakby co prom nam znowu uciekł.

Przeuroczy wieczór i przeurocze miejsce.








Dzień 14
21.07.2011 piątek

Przejechanych kilometrów - 397,50

W końcu udaje nam się załadować na ten prom co nam ciągle 'uciekał' , druga przeprawa promowa jest dłuższa i przekraczamy koło podbiegunowe po raz kolejny, przejeżdżamy przez miasto o uroczej nazwie Mo i Rana.
Na jednym z przydrożnych parkingów jest mega designerski kibel - co uwieczniłam na foto.

Na jakiś czas zjeżdżamy z uroczej 17 na szybszą i tańszą (bo bez promów) E6 jedziemy w kierunku Trondheim.
Jakieś sto parę kilometrów przed Trondheim nocujemy.







Dzień 15
22.07.2011 sobota

Przejechanych kilometrów - 454,20


Cały wieczór padało, ale na razie namiot daje radę, od rana nie pada jest pochmurno i wilgotno.
Robimy sobie jajecznicę na śniadanie, kawka i jedziemy do Trondheim.

Trondheim zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie, urocze miasteczko, nieduże takie przytulne ma coś wspólnego z Toruniem, który uwielbiam.
Katedra w Trondheim robi ogromne wrażenie.

Potem zatrzymujemy się gdzieś nad jakimś fiordem, Wojtkowi udaje się złowić z brzegu sporego dorsza, usmażony na patelni jest przepyszny - zapamiętam ten smak chyba na zawsze, nigdy nie jadłam tak dobrej ryby, ale pewnie okoliczności przyrody dodają tu smaku.












Dzień 16
23.07.2011 niedziela

Przejechanych kilometrów - 336,50


Ten dzień naprawdę nam się udał - pogoda przepiękna, niebo czyste a czekała nas niezła atrakcja Droga Trolli i punkt widokowy Dalsnibba, fiord Geiranger.
Te atrakcje nie są przereklamowane, jest naprawdę przepięknie:



















Tego dnia jedyny raz podczas całej wycieczki zapłaciliśmy za nocleg, jakoś nie mogliśmy trafić dogodnego miejsca na dzikie rozbicie, nie chciało nam się już szukać, zajechaliśmy na kemping, koszt rozbicia się 79 pln + koronki na prysznic, więc generalnie nie warto, no ale nieważne.
Wieczór był dziwny, bo zdążyliśmy ugotować coś na kształt spaghetti, umyć się, rozstawić namiot, i dosłownie co do sekundy gdy już wszystko zrobiliśmy, najedliśmy się, najpierw pokazała się piękna tęcza a potem zaczęło padać, no cóż nie pozostało nam nic innego jak iść spać.
Padało, a raczej lało calutką noc.

Dzień 17
24.07.2011 poniedziałek

Przejechanych kilometrów - 465,00


Budzimy się lekko podtopieni, namiot zaczął lekko przemiękać od spodu, nadal leje i nie wygląda na to aby miało przestać.
Nawet nie ma gdzie i jak kawy sobie zrobić tak leje, a nasz luksusowy camping nie posiada żadnej wiaty czy czegoś w tym rodzaju, więc pakujemy przemoczony namiot i bety do samochodu i jedziemy na przystanek autobusowy zrobić sobie kawę.

Podczas kawkowania na przystanku spotykamy bardzo miłego starszego pana, norwega, który opowiada nam kawał, rozmawialismy po angielsku, ale w wolnym tłumaczeniu będzie to tak:

Przyjeżdża amerykański turysta do Bergen. Pierwszy dzień pada, drugi dzień pada, trzeci dzień - nadal pada... turysta jest już nieco podenerwowany.
Zaczepia na ulicy chłopca i pyta:
- Czy tu kiedykolwiek przestaje padać !?
A chłopiec odpowiada:
- To nie jest dobre pytanie do mnie - ja mam dopiero 13 lat.

W planie mieliśmy lodowiec Jostedalsbreen. Udaje nam się podjechać w pobliże i cyknąć jedną słabą fotę w ulewie:











W Bergen te drewniane domy Bryggen nie zrobiły na mnie takiego wrażenia, jakiego się spodziewałam po przeczytaniu w przewodnikach, wszystko to takie pod turystów zrobione same sklepiki z pamiątkami.
Dużo bardziej podobały mi się uliczki malowniczo pnące się po zboczach, zabudowane białymi domkami z przepięknymi ogródkami - wszędzie mnóstwo róż i kwiatów.
Spotkałam tam przepięknego kota, ja już bardzo tęskniłam za swoimi więc molestowałam każdego napotkanego kota.

Z Bergen jedziemy już powoli w stronę Szwecji, najpierw kierujemy się drogą E16 a potem bardzo malowniczą (podobno) nr 7. Niestety pogoda nadal okrutna, pozwala nam tylko momentami coś tam zobaczyć co daje nam mgliste wyobrażenie o tym jak musi być tu pięknie jak jest pogoda.
Cóż kolejny powód aby tu jeszcze wrócić.

Tej nocy śpimy pierwszy raz awaryjnie w samochodzie, nadal leje i jest zimno, nie bardzo chce nam się rozbijać mokry namiot i nie bardzo jest gdzie, wszystko płynie.

Dzień 18
25.07.2011 wtorek

Przejechanych kilometrów - 460,70


Wyjeżdżamy z Norwegii bo pogoda i tak nie pozwala nam nic już zrobić, ani po górach połazić, ani nic - cóż następnym razem.
W Szwecji zatrzymujemy się nad jeziorem Lelang zaraz za miejscowoscią Gustavsfors.

Wkoło rośnie mnóstwo grzybów, nawet nie trzeba specjalnie w las wchodzić, bo jakoś ich tu nikt nie zbiera.
My zbieramy i robimy sobie pyszne żarełko, smażone grzybki z cebulką.

Wreszcie udaje nam się wysuszyć namiot i wyspać się porządnie.

Dzień 19
26.07.2011 środa

Przejechanych kilometrów - 259,00


Znajdujemy sobie super miejscówkę nad jakimś jeziorkiem zaraz przed miejscowością Alingsas.
Spędzamy czas miło i bez napinki, popijamy szwedzkie piwko, robimy jedzenie.
Wojtek wędkuje, jakaś miejscowa pani mówi, że tu nie ma ryb, ale jednak są - Wojtkowi udaje się złowić całkiem zdatnego do spożycia szczupaka.
Jednak pomysł z grillowaniem go nie był najlepszy, szczupak to dość sucha ryba, na ruszcie wysuszył się jeszcze bardziej - dało się zjeść ale zdecydowanie lepiej było by go usmażyć na patelni.



Dzień 20
27.07.2011 czwartek


Znów pada, ale nie cały czas, przepaduje.
Znajdujemy miejscówkę nad jeziorkiem Brogylet, koło miejscowości Sodra Hoka.
Znajdujemy pełno prawdziwków:
Dzień 21
29.07.2011 piątek


Deszcz skutecznie uprzykrza nam życie.
Zwiedzamy Karlshamn, Ronneby i Karlskronę.





Dzień 22
30.07.2011 sobota

Płyniemy promem do Gdyni, jesteśmy zmęczeni i nie chciało nam się robić zdjęć :mrgreen:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz