wtorek, 6 sierpnia 2013

Gruzja 4_Tuszetia

No cóż, nasze zwiedzanie Tuszeti to było takie tylko liźnięcie. Byliśmy tylko w Omalo.
Tak się złożyło, no ale nie można przecież tak zaraz wszystkiego dokładnie zwiedzić na pierwszym wyjeździe, musimy mieć po co wracać. Może w następnym roku też do Gruzji, może rowerami po Gruzji...

Opuszczamy gorące Sighnaghi, na drogę dostajemy jeszcze od mamy braci Zandarashvili zapakowane w celofan domowej roboty chaczapuri z serem, jest o niebo lepsze od tych, które można kupić w przydrożnych budkach w Tibilisi. Pieszo schodzimy około 4km z Sighnaghi do główniejszej drogi, skąd ma być łatwiej trafić marszrutkę do Telavi. Na przystanek przychodzimy około 11.00, przez kolejne 3 godziny jadą same marszrutki do Tibilisi, żadna do Telavi.
Zauważyliśmy, że z Tibilisi można zawsze sprawnie dojechać marszrutką w każdym kierunku, a inne międzymiastowe kursy, nie przez stolicę, są dużo mniej popularne.
Trzy godziny do około 14.00 spędzamy na przystanku w towarzystwie kilku miejscowych panów, którzy tam siedzą tak sobie, żeby pogadać, jeden tylko sprzedaje pomidory (chociaż nie wiem czy to nie pretekst, żeby tam siedzieć sobie, bo przez te 3 godziny nie sprzedał ani jednego pomidora). Upał jest niemożliwy, na szczęście po drugiej stronie ulicy jest źródełko z zimną wodą, którą można się schłodzić i napić.
W końcu nadjeżdża marszrutka do Telavi. W Telavi kupujemy zapas jedzenia: ser, chleb, pomidory, ogórki..., i rozglądamy się za marszrutką w kierunku Kvemo Alvani.
Wiemy już, że transport dżipem do Omalo kosztuje 50gel/os., na początku mamy plan, że pójdziemy sobie pieszo, liczymy, że w dwa, max 3 dni powinniśmy dojść.
Rozpytując w Telavi o marszrutkę do Kvemo Alvani, trafiamy na jakichś gości, którzy wożą dżipem do Tuszeti, śmieją się z nas, że chcemy tam iść pieszo i z tego wszystkiego postanawiają nas podrzucić za darmo do tej miejscowości. Po drodze, nawet znaleźli nam miejsce na nocleg w namiocie w opuszczonym gospodarstwie, które jest podobno kogoś znajomego, kto nie będzie miał nic przeciwko temu, jest tam przynajmniej woda, ale godzina jeszcze wczesna, stwierdzamy więc, że nie ma sensu rozbijać tu obozu, że ujdziemy jeszcze przynajmniej kawałek dziś.
Z Kvemo Alvani idziemy dalej, jest późne popołudnie upał trochę zelżał, idzie nam się bardzo dobrze, nawet nie zauważamy kiedy pokonaliśmy ponad 10km. Tuż przed miejscowością Pshaveli nad rzeką Stori rozbijamy namiot. Po drodze pytam dwóch starszych pań z najbliższego gospodarstwa, czy możemy się tam rozbić, gdyż wydaje nam się, ze teren jest ich pastwiskiem. Nie jestem pewna czy w ogóle się zrozumieliśmy, ja mówiłam coś po rosyjsku o spaniu " w pałatkie" , ale panie reagują pozytywnie, uśmiechają się, mówią coś po gruzińsku, czego nie rozumiemy, stwierdzamy, ze możemy się rozbić.
Jak tylko rozłożyliśmy namiot przychodzi do nas cała banda dzieciaków z tego gospodarstwa, są po prostu ciekawi, najstarsza może 10 letnia dziewczynka posyła, któregoś z chłopców do domu po książkę od angielskiego, aby się nią podeprzeć w rozmowie z nami i zostajemy przepytani ze wszystkiego, skąd jesteśmy, ile mamy lat, czy mamy dzieci, co lubimy jeść i pić, jak mamy na imię...
Następnego dnia rano zwijamy obóz i idziemy dalej, już w samym Pshaveli łapiemy stopa - ciężarówkę do zwozu drewna. Wsiadamy na pakę a kierowca, nie bacząc na to, że my tam z tyłu podskakujemy po pół metra w górę i walczymy aby nasze plecaki nie powypadały, pędzi dziurawą, krętą, górską drogą tak, że naprawdę jestem zadowolona gdy wreszcie po przejechaniu jakichś 13km zatrzymujemy się. Dalej musimy radzić sobie sami, oni tutaj skręcają w las.
W sporym upale mozolnie, bo z ciężkimi plecakami, przechodzimy jeszcze 10km, gdy zatrzymuje się dżip i jego załoga dopytuje czy na pewno wiemy co robimy, czy na pewno chcemy iść tyle kilometrów pod górę w tym upale, kierowca proponuje nam transport do Omalo za 30gel/os. Ehhh, odpuszczamy sobie tą wędrówkę, przystajemy na tą propozycję.
Pasażerkami są dwie gruzinki, dla jednej (obecnie mieszkającej w Moskwie) jest to podróż sentymentalna, jej babcie pochodziła z Tuszetii, po drodze słuchamy tradycyjnych pieśni z tego regionu, panie też śpiewają.
Na przełęczy zatrzymujemy się na piknik, jemy chleb, ser, pomidory, ogórki, wznosimy toasty ....
W końcu dojeżdżamy do Omalo, oni jadą dalej do kolejnych miejscowości, my na razie postanawiamy tu zostać. Znajdujemy fajne miejsce na rozbicie namiotu i odpoczywamy. Zaraz przyplątuje się super świetna sunia w typie owczarka kaukaskiego i zostaje z nami aż do następnego dnia, całą noc śpi koło namiotu, pilnuje nas. Dzielimy się z nią jedzeniem. Właściwie co miejscowość to mieliśmy nowego psa, nie wiem czemu one tak do nas lgnęły.





























W nocy zbiera się na burzę, grzmi i błyska od jakiejś 4 nad ranem i w końcu koło szóstej zaczyna lać deszcz, momentami nawet widzę na namiocie grudki lodu wielkości groszku. Namiot dobrze zniósł burzę, potem w miarę się wypogadza. Idziemy zwiedzać starszą cześć Omalo z wieżami. Tam gdzieś "nasza sunia" się od nas odłącza. Może tam mieszka...









"If you need a horse" no cóż, trzeba jeszcze umieć jeździć i nie bać się koni...










Pogoda tego dnia jest niepewna, co chwilę przepaduje deszcz, a ja się czuję chora. Chyba te zmiany temperatur od ponad 30-stopniowych upałów, do wysokogórskiego chłodu, otwarte okna w dżipie, mi nie posłużyły. Wobec tego, że zapowiadane są deszcze w najbliższych dniach, a ja czuję się nieszczególnie postanawiamy zjechać z powrotem 'do cywilizacji'. W tą stronę bierzemy już dżipa normalnie, nie chce nam się już iść 70km po górach.








 Kierowca zawozi nas do Telavi, bo tam jest najbliższy bankomat, a nie mamy tyle gotówki aby zapłacić mu za kurs. Z Telavi dostajemy się marszrutką do Tibilisi i wracamy do znanego nam już hotelu. Cały następny dzień spędzam w hotelu w Tibilisi, polegując. Niestety choróbsko mnie dopadło, nie mam siły na nic, osłabienie, gorączka, łamanie w kościach...
Faszeruję się aspiryną kupioną w lokalnej aptece, ciekawa sprawa: tabletki kupuje się na sztuki z dużego opakowania i kosztują jakieś grosze. Pod wieczór już czuję się lepiej i pakujemy się do pociągu nocnego do Batumi, ale o tym w kolejnej części.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz