niedziela, 11 października 2015

Korsyka 2015

Informacje ogólne.




Na Korsyce spędziliśmy 11 dni i 11 nocy. Dużo i mało. Byliśmy w październiku, od 11 do 22.10, pogoda była bardzo różna, w zależności czy było się blisko morza czy w głębi lądu - w górach. Na szczęście nie padało dużo, mieliśmy tylko dwa dni, kiedy przepadywało. 
Temperatury mieliśmy od +25 (nad morzem) do nieco poniżej zera (w górach nocą).
Zróżnicowanie pogody i krajobrazów powodowało, że miałam wrażenie, że jesteśmy tam dłużej niż w rzeczywistości. Po dwóch dniach wydawało mi się, że jestem tam już tydzień, a po tygodniu, że miesiąc. 

W październiku na Korsyce jest już bardzo mało turystów, nie ma problemów z miejscem na kempingach, w małych miejscowościach  jest pusto, większość, a nierzadko wszystkie knajpy są pozamykane, tylko w większych miastach są otwarte restauracje i inne lokale. Mi się to bardzo podobało, bo dla mnie wakacje to kontakt z naturą, a tłumy ludzi to najgorsze co może być.

Najbardziej podobało się to, że na Korsyce nie ma dużych miast, jest bardzo dużo dzikich terenów, naturalnych krajobrazów, wszędzie góry, wszędzie morze i to wszystko blisko siebie. Liczba mieszkańców Korsyki zbliżona jest do liczby mieszkańców naszej Gdyni a rozrzucona na dużo większym terenie.

My dotarliśmy na Korsykę własnym samochodem, co ma tę zaletę, że można wziąć ze sobą wszelki sprzęt biwakowy, zapas jedzenia i innych potrzebnych rzeczy i z tym poruszać się na miejscu, wadę, że z normalnymi noclegami podróż z Gdyni zajmuje 3 dni plus koszty paliwa, opłat autostradowych, winiet. 
Łącznie w ciągu tego wyjazdu zrobiliśmy samochodem 5 700km w tym prawie tysiąc na samej wyspie.

Noclegi:
Nocowaliśmy głównie na kempingach pod własnym namiotem. Koszt takiego noclegu za 2 osoby dorosłe, samochód i mały namiot - od 16 do 21 euro. Zaplecze kempingów jest bardzo dobre, prysznice z gorącą wodą, pralki itd. wszystko czyste dobrze utrzymane.

Dwa noclegi mieliśmy za darmo: nocowaliśmy w schroniskach górskich, gdzie żadne opłaty nie były pobierane, przynajmniej w październiku.

Jedną noc spędziliśmy w domku typu bungalow na kempingu, bo padało - koszt 30 euro.

Hotele jak patrzyłam, nawet poza sezonem zaczynały się od 35-40 euro za osobę więc różnica w porównaniu do kempingu diametralna, toteż nie korzystaliśmy.

Jedzenie.
Musieliśmy raczej oszczędzać, dlatego bazowaliśmy na zapasach przywiezionych z Polski, mieliśmy wszelki sprzęt do gotowania, butlę gazową, więc po prostu sami gotowaliśmy, na miejscu kupując tylko świeże  pieczywo, lokalne sery, warzywa. Koszt obiadu w restauracji to wydatek od około 15 euro za osobę.

Dzień 1. Livorno - Bastia - Pietracorbara
Prom z Livorno płynie cztery godziny, o 12.30 przypływamy do Bastii, kierujemy się w kierunku Cap Corse, nocleg znajdujemy na kempingu "Pietra" w miejscowości Pietracorbara.




















Dzień 2. Pietracorbara - Haute Asco
Tego dnia objeżdżamy dookoła cały przylądek Cap Corse zwiedzając po drodze małe urocze miasteczka po czym udajemy się do miejscowości Haute Asco z zamiarem ruszenia następnego ranka w góry (co niestety pokrzyżowała nam pogoda). Sama trasa wokół Cap Corse jest atrakcją, a już dojazd do samego Asco i Haute Asco zapewnia naprawdę niezłe emocje.


















Schronisko w Haute Asco pod które można praktycznie podjechać samochodem  jest podobno najbardziej komfortowym ze schronisk na szlaku GR 20, jedynym z ciepłym prysznicem. W schronisku obowiązuje (przynajmniej poza sezonem) samoobsługa, jest kuchnia wyposażona w kuchenki i butle gazowe, naczynia, zlewozmywak. Kilka pokoi sypialnych i całkiem przyzwoite jak na schronisko łazienki. W schronisku spotykamy międzynarodowe towarzystwo: Francuzi, Niemcy i też Polacy. Mamy jeszcze spore zapasy w samochodzie więc dzielimy się z tymi "co na szlaku"  flakami po zamojsku w słoikach z Biedry i polską wódką.

Schronisko w Haute Asco:



Dzień 3. Haute Asco - gdzieś koło Solenzary
Rano ruszamy w góry, niestety leje niemiłosiernie i po przejściu niewielkiego fragmentu szlaku  zawracamy. Pakujemy się do auta i jedziemy w stronę słońca. Całkiem nam się udało, bo na Korsyce tak jest, pewnie przez wysokie góry, że w jednym miejscu niebo zaciągnięte i pada deszcz a może 50km dalej świeci słońce. Po drodze zwiedzamy Corte, zjeżdżamy na wybrzeże w Alerii i potem mamy już tylko słońce. Znajdujemy bardzo przyjemny camping gdzieś w okolicach miejscowości Solenzara. Było bardzo ciepło Wojtek kąpał się w morzu.













Dzień 4.  Okolice Solenzara - Bonifacio - Propriano
Rano pada, zwijamy więc namiot i inne graty, jemy śniadanie, pijemy kawę i ruszamy dalej. Po drodze zwiedzamy miasteczko Bonifacio - jak dla mnie zdecydowanie najpiękniejsze ze wszystkich w jakich byłam na wyspie. Pogoda łaskawie pozwala nam powłóczyć się po miasteczku, dosłownie jak dojechaliśmy przestało padać i zaczęło gdy ruszyliśmy dalej.











Sklep z butami? Sklep z kotami?

Padało dość konkretnie dlatego zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem innym niż namiot. Udało nam się wynająć bungalow na kempingu w całkiem przyzwoitej cenie 30 euro za noc. Domek był super, czysty, wyposażony we wszystko, łazienka, gorący prysznic, wyposażona kuchnia i dwie sypialnie (2 i 3 osobowa). Płaci się za domek a nie od osoby, więc to idealne wyjście jak jest się w 4-5 osób. Jak patrzyłam hotele (i to w październiku czyli po sezonie) zaczynały się od około 40 euro za osobę, więc różnica duża.


Dzień 5.   Propriano - Ajaccio - Porto
Rano wypogodziło się. Jedziemy dalej wybrzeżem, zwiedzamy Ajaccio, szczerze mówiąc to można je sobie odpuścić, główna ulica turystyczna Rue Cardinal Fesch pełna stoisk z "pamiątkami" made in china,  wart uwagi jedynie targ na Place Foch sprzedaje się tam różne lokalne rzeczy: sery, alkohole, wędliny, ryby i owoce morza. 








Po drodze z Ajaccio do Porto:





Około 18.00 dojeżdżamy do Porto i tam zatrzymujemy się na kempingu.
W moim przewodniku napisano: "Zabytkowa genueńska wieża na skale przy ujściu rzeki Porto czuwa nad wsią, której brak zarówno osobowości jak i wdzięku".
Cóż może nie ma w porto zabytkowej zabudowy (poza wspomnianą wieżą) ale moim zdaniem powyższa opinia jest dla Porto mocno krzywdząca, niesamowite okoliczności przyrody wynagradzają z nawiązka wszelkie inne "braki". Las ponad stuletnich, ogromnych eukaliptusów jest niesamowity. Obwód pnia niektórych dochodził do 10m - osobiście mierzyłam.
Ze wszystkich punktów spogląda na nas wierzchołek Capo d'Orto, rano różowiejący w promieniach słońca a wieczorem przybierający odcienie pomarańczu, czasem złota i czerwieni.
W Porto są 4 kempingi, tzw. miejski Camping Municipal (był już nieczynny w październiku), mały kemping "le Porto" również nieczynny, dwa były czynne: "Sole E Vista" i "Les Oliviers", pierwszą noc spędziliśmy na "Sole..." ale potem wyczailiśmy, że "Les Oliviers" jest fajniejszy i po krótkim wypadzie w okolice Monte Cinto zameldowaliśmy się na 3 noce w tym drugim. "Les Oliviers" ma bezpłatne wi-fi.
Wieczór w Porto:










Dzień 6.   Porto - Lozzi
Próba wejścia na Monte Cinto. Nocowaliśmy w Porto, do Lozzi skąd chcieliśmy ruszyć w góry mieliśmy kawałek drogi samochodem a drogi przez góry są wąskie i bardzo kręte, nie da się jechać szybko. Więc plan, że trzeba szybko wstać, budzimy się o 6.00 - ciemno całkowicie, dobra pośpimy jeszcze trochę. Wstajemy o 7.00, w jakieś 20 minut zwijamy nasz biwak, ogarniamy poranną toaletę. Jedziemy, droga faktycznie jest trudna, ale przepiękna, wspinamy się zabójczymi serpentynami górskimi, temperatura cały czas spada, w najwyższym miejscu - przełęcz Col de Vergio jest tylko 0,5 stopnia na plusie. Wojtek klnie, że na tych moich łysych letnich oponach nie dojedziemy. 

przełęcz Col de Vergio - 1 478m n.p.m.

Do Lozzi dojeżdżamy jednak przed 10 rano, jest 7 stopni na plusie (nienajgorzej) ale wiatr taki, że ciężko oddychać, robimy kawę, małe śniadanie, pakujemy plecaki i ruszamy w góry. Przed 12.00 jesteśmy przy schronisku Refuge de l'Erco (1667m n.p.m.), zostawiamy tam śpiwory i po krótkim odpoczynku ruszamy dalej. Wojtek nie ma dobrego dnia i choć sama mam tempo 'enerdowskiego emeryta' wyprzedzam go znacznie, w końcu koło połowy drogi Wojtek stwierdza, że nie idzie dalej, wierzchołek wydaje się być na wyciągnięcie ręki, postanawiam sama spróbować, podeszłam prawie pod grań, i tam już było mniej przyjemnie, szlak stał się trudniejszy, trochę śniegu, niektóre fragmenty oblodzone, oprócz nas nie było tam w tym momencie nikogo innego, wiatr wiał niemiłosiernie, powiem szczerze, że zwątpiłam i zawróciłam. Bałam się zapuszczać sama na trudny szlak w trudnych warunkach, choć do zdobycie samego szczytu pozostało mi ze 20 min. może mniej. No cóż, nic na siłę, może jeszcze kiedyś będzie okazja. Była 15.00 gdy zaczęłam schodzić, schodzenie było nietrudne ale uciążliwe, dużo drobnych usuwających się kamieni. Koło 17.00 byłam z powrotem przy Refuge de l'Erco.
Wojtek zaczął rozpalać w piecu, bo słońce właśnie zachodziło za pobliską górę i robiło się potwornie zimno.
Zrobiliśmy sobie jedzenie, herbatę, w piecyku się paliło ale nadal było dość zimno, do schroniska właśnie dotarła z dołu para Francuzów, zjedliśmy, wypiliśmy co kto miał i trzeba było iść spać, każdy ubrał na siebie wszystko co miał i zawinięci szczelnie w śpiwory ułożyliśmy się na pryczach. Miałam na sobie 2 polary, śpiwór mam do -5 a do 0 ma być komfort, a nie powiem abym tej nocy odczuwała komfort raczej "da się przeżyć".




























Rano w kranach 'łazienki' która jest w osobnym budyneczku  nie było już wody  - w nocy zamarzła w rurach.
Następnego dnia pogoda była lepsza, wiatr ustał. My ruszyliśmy z powrotem  do Lozzi gdzie czekało nasze autko a Francuzi pod górkę. 









Warunki w schronisku l'Erco:



Dzień 7.   Lozzi - Porto
Gdy dotarliśmy do samochodu zrobiliśmy sobie kawę, bo w góry wzięliśmy tylko herbatę, przy śniadaniu towarzyszyło nam kilka kotów, które przyszły z pobliskiego kempingu.


Objechaliśmy dookoła jezioro, a właściwie zalew, Lac de Calacuccia, zatrzymując się po drodze wielokrotnie i podziwiając widoki.






Po drodze z powrotem do Porto:






W Porto kwaterujemy się na kempingu "Les Oliviers", po spartańskich warunkach schroniskowych, cieszymy się gorącymi prysznicami. Przebrawszy się w świeże ciuchy idziemy jeszcze powłóczyć się po wiosce, Wojtek oczywiście usiłuje łowić ryby ale bezskutecznie.








Taaakie eukaliptusy:






A oto plan na jutro: Capo d'Orto:



Dzień 8.   Porto - Capo d'Orto - Porto

Rano wstajemy, pakujemy plecaczki, namiot zostawiamy rozłożony na kempingu i po śniadaniu jedziemy drogą w kierunku Piany, do miejsca skąd zaczyna się szlak na piękny Capo d'Orto.
Sam szlak nie ma żadnych trudności technicznych, wejście zajmuje nam trzy godziny, zejście dwie.
Z parkingu ruszamy o 9.15, dokładnie o 12.00 jesteśmy na szczycie i koło 14.00 z powrotem na parkingu.
Po drodze do początku szlaku po raz drugi podziwiamy niesamowite skały Calanche.



































Po udanej górskiej wycieczce wracamy do Porto i spędzamy całkiem miły wieczór włócząc się po miejscowości.







Dzień 9.   Porto 
Tego dnia postanowiliśmy zrobić sobie wolne od jakichkolwiek planów. Wojtek usiłował łowić ryby ja włóczyłam się po okolicy i nie wiem jak to się stało, ale nie zrobiłam ani jednego zdjęcia - takie "LB" aż sobie zrobiliśmy.

Dzień 10.   Porto - Calvi - Pietracorbara
Plan był taki aby na nocleg zatrzymać się gdzieś za Calvi, ale jak na złość wszystkie kempingi, które mijaliśmy były zamkniete, w samym Calvi był otwarty, ale byliśmy przekonani, że potem też jeszcze będą. I w efekcie zajechaliśmy do sprawdzonego na samym początku wycieczki kempingu "Pietra".
Calvi:













Dzień 11.   Pietracorbara - Bastia - Pietracorbara
Prawie cały dzień poświęciliśmy na zwiedzanie Bastii i miejscowości po drodze.
  

































Następnego dnia wstajemy wcześnie i udajemy się na prom Bastia - Livorno i  już tylko 3 dni męczącego transferu do Gdyni. Zrobionej w odcinkach: Livorno (Włochy) - Strunjan (Słowenia), Strunjan (Słowenia), Strunjan - Jelenia Góra, Jelenia Góra - Gdynia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz